top of page

Marcin Prokop: świetny wywiad dla magazynu Logo.

  • LOGO, Piotr Zabłocki
  • 30 gru 2015
  • 14 minut(y) czytania

Odkąd zacząłem kolekcjonować i tworzyć materiały do mojego bloga, zauważyłem, że dużo łatwiej przychodzi mi wrzucenie post’a z grafiką czy materiałem filmowym niż takiego z linkiem do inspirującego i motywującego artykułu. Trudno jednoznacznie powiedzieć dlaczego jest tutaj taka dysproporcja, jednak są teorie, które mogą sugerować, że to jednak obraz jest teraz na topie i tak samo jak „video killed the radio star”, tak faktycznie nie całkiem pozbawione sensu wydaje się stare powiedzenie, że zdjęcie warte jest tysiąca słów. Osobiście nie mogę się z tym nie zgodzić, gdyż zawsze mocniej ciągnęło mnie do łapania chwil w kadry aniżeli do opisywania ich klawiaturowymi literkami.


Jakkolwiek by jednak nie było, tym razem udało mi się trafić na bardzo ciekawy, inspirujący i bardzo pozytywny oraz optymistyczny w swoim wydźwięku wywiad z Marcinem Prokopem w miesięczniku Logo. Bardzo podoba mi się aplikacja jaką stworzyła redakcja, a która przenosi papierowe czasopismo w bardziej nowoczesną i przystępniejszą formę elektroniczną. Gorąco polecam, bo koszt jednego numeru to niecałe 8 zł. a ciekawych treści całe mnóstwo.

Nie przedłużając więcej (a mógłbym spokojnie wydobyć jeszcze wiele, wiele linijek ;) ), poniżej zamieszczam cały artykuł, który dostępny jest bezpłatnie również na stronie internetowej Logo.


Dodać należałoby tylko jedno: powód, dla którego wrzuciłem cały wywiad na swoją stronę - a przecież nie jestem jego autorem – jest jeden. Mówiłem już o tym, że strona, którą prowadzę ma służyć m.in. do tego abym mógł gromadzić i porządkować wszelkie mnie osobiście inspirujące treści w jednym miejscu. Ostatnią rzeczą jaką chciałbym zrobić to przypisać sobie pracę kogoś innego, jednak z uwagi na to, że redakcja Logo prędzej czy później przeniesie ten artykuł do archiwum, byłbym bardzo niepocieszony, gdybym w przyszłości nie mógł do niego wrócić, przeczytać na nowo, zainspirować się raz jeszcze. Dlatego właśnie stworzyłem ten blog jako swojego rodzaju archiwum, co mam nadzieję nie spotka się z ewentualnym sprzeciwem Szanownej Redakcji tak lubianego przeze mnie magazynu :) !


Tyle ode mnie.

Oddaję głos Panu Marcinowi…


Okładka Logo24.pl Marcin Prokop.

'Stabilizacja to pułapka. Szczęściu trzeba pomagać'

W życiu wielu osób pojawiają się okazje, uchylone drzwi. Większość reaguje strachem, że będzie przeciąg i porozrzuca im kartki na biurku, które tak ładnie sobie przez lata poukładali. A potem narzekają, że nie mają szczęścia. A ja zawsze w takie drzwi wchodziłem. Mówiąc prosto: szczęściu trzeba pomagać, ono nigdy nie pojawia się w formie dokonanej - mówi nam Marcin Prokop.


Z Marcinem spotkałem się na porannej kawie w Czułym Barbarzyńcy, warszawskiej knajpce połączonej z bardzo dobrą księgarnią. Kupił książkę Filipa Springera i do kawy zamówił bajgla.

Marcin Prokop: - Nie będzie ci przeszkadzało, że będę podjadał?

Piotr Zabłocki:- Absolutnie nie. To wywiad prasowy, mlaskanie potem wycinamy.

Na pewno napiszesz "mlask" w nawiasie. Tak jak czasami piszą w nawiasie "śmiech".

Przyznaję się, sam tak czasami piszę. Mój szef tego nie cierpi, więc jest zasada, że dwa "śmiechy" na długi wywiad muszą wystarczyć.

- (śmiech)

No i przez ciebie pierwszy nawias już straciłem. Zemszczę się i zanim skończysz bajgla, zadam pierwsze pytanie. Skąd pomysł na Powerspeech.pl? Masz za mało zajęć?

- Nie narzekam. Od kilkunastu lat, oprócz pracy w telewizji prowadzę rozmaite eventy. Jakiś czas temu zauważyłem, że zapraszają mnie nie tylko do odegrania roli zabawnego pana konferansjera, który ma zapowiadać atrakcje wieczoru i rozdać medale od prezesa, ale pojawia się coraz więcej pytań o autorskie wystąpienia. Rodzaj "one man show", podczas którego chcą posłuchać o mojej drodze do sukcesu, ale też o tym, co mi się nie udało i jakie z tego płyną wnioski. Wiele firm zaczyna szukać inspiracji dla swoich pracowników na zewnątrz, podpatrując, jak to robią w innych branżach i czy to się jakkolwiek przekłada na ich doświadczenia. Ostatnio na przykład byłem gościem na kongresie dużego banku i opowiadałem o tym, jak zarządzać zmianą, żeby stała się szansą, a nie zagrożeniem. Bo telewizja jest jedną wielka zmianą, a bank - instytucją stabilną i tradycyjną, i tam zmiana jest wywróceniem rzeczywistości do góry nogami. Perorowałem więc, jak znaleźć w tym korzyść, czerpiąc z własnych doświadczeń, żeby słuchacze mogli na to spojrzeć z innej perspektywy.

Ale czymś innym jest jednak prowadzenie imprezy z elementami motywacyjnymi, a czymś innym takie szkolenie. Uczyłeś się, brałeś udział w szkoleniach?

EndFragment

- Mam zasadę, że nie mówię o tym, na czym się nie znam. Gdy ktoś mnie zaprasza na wykład, to mówię o rzeczach, które sprawdziłem w boju, które działają w moim życiu. Nie obkładam się literaturą i nie wypisuję mądrych cytatów z książek, żeby je potem sprzedać jako własne.

- Żeby pokazać zarządzenie procesem zmiany, opowiadam między innymi o swoim transferze z TVP do TVN. Kiedy mówię o sztuce improwizacji, to opieram się na doświadczeniach z prowadzenia programów i imprez na żywo. Tłumaczę, jak istotne jest obudzenie w sobie świadomego improwizatora. Świadomego, to znaczy posiadającego bazę narzędzi, którymi może dowolnie żonglować, bo improwizacja, wbrew powszechnej opinii, nie oznacza nieprzygotowania. Wierzę, że formułowanie myśli a vista podczas prezentacji lub publicznych wystąpień sprawdza się dużo lepiej niż uczenie się na pamięć tego, co ma się do zaprezentowania. Bo widziałem w życiu kilkuset szefów, dyrektorów i prezesów, którzy wypadali niezdarnie i groteskowo, próbując przemawiać wcześniej wyuczonymi zdaniami albo wręcz czytając z kartki. Tymczasem budowanie relacji z publicznością jest trochę jak tango. Trzeba na bieżąco odczytywać ruchy partnera i próbować na nie reagować, zamiast uparcie trzymać się schematu kroków, gdy partner już dawno przeszedł do walca.

Da się nauczyć sztuki improwizacji?

- Wszystkiego da się nauczyć. To tylko kwestia determinacji i poświęconego czasu. Oczywiście można mieć jakieś osobnicze predyspozycje, które pozwolą ci się nauczyć tego szybciej, natomiast każdy ma w sobie taki moduł, w który można wgrać dowolny soft. Pytanie tylko - po co? Czasami próba zajęcia się czymś, do czego nie jest się powołanym, jest jak wiosłowanie pod prąd. Da się w ten sposób pokonać rzekę, ale jaki to ma sens? Na przykład, gdybym się uparł, mógłbym za kilka, może kilkanaście lat zostać znanym nanofizykiem. Tylko czy poświęcając ten czas, nie straciłbym jednocześnie szansy na znacznie szybszy rozwój w dziedzinie, która jest bardziej w zgodzie z moją naturalną konstutycją i predyspozycjami, jak choćby media? Podczas swoich wykładów przekonuję ludzi, że walka z tak rozumianym przeznaczeniem jest przeciwskuteczna. Można sobie coś w ten sposób udowodnić, ale na pewno nie uszczęśliwić siebie. Wiem to, bo sam próbowałem na siłę robić karierę w świecie finansów, chociaż sercem byłem w mediach, pisząc zza bankowego biurka teksty do gazet.

- Tak jak mówiłem, to wszystko, co przekazuję innym, osadzone jest w moim osobistym doświadczeniu. Zamiast wkraczać w tematy i dziedziny, które są poza moją kompetencją, po prostu deleguję któregoś z naszych powerspeakerów.

Część z nich to ewidentnie znajomi, ludzie z którymi pracowałeś.

- Trudno z tego czynić zarzut. Dzięki temu wiem, na co tych ludzi stać, czy są skuteczni i czy mogę im zaufać. Nie zdarzyło mi się, żebym zaprosił do współpracy ludzi tylko ze względu na znane nazwisko. Gdyby tak było, mielibyśmy w Powerspeech na przykład Lecha Wałęsę i Bronisława Komorowskiego...

Teraz już raczej nie.

- Trochę żal mi Komorowskiego. To świetna ilustracja przysłowia, że pycha kroczy przed upadkiem. O tym też mówię podczas wykładów na temat zarządzania sukcesem, co czasem bywa trudniejsze niż zarządzanie porażką. Swoją drogą, memem roku jest dla mnie zdjęcie Komorowskiego z koszykarską koszulką z napisem "bull". To się broni bez żadnego dodatkowego podpisu. Ale dygresja goniąca dygresję to nie jest sposób na udzielanie wywiadów, więc wracam...

Wracaj.

- Każdy z mówców skupionych w mojej agencji ma inne doświadczenia. Najważniejsza jest kompetencja w dziedzinie, w której ma występować. Dlatego na przykład Szymon Hołownia mówi o tym, jak zbudować coś z niczego, jak stworzyć od zera działającą strukturę w niesprzyjających, często wrogich okolicznościach, jak nią zarządzać i rozwijać mimo przeciwności. Dlaczego się na tym zna? Bo od kilku lat z powodzeniem powołuje do życia kolejne fundacje funkcjonujące w Afryce. Zbiera przy tym unikalne doświadczenia, którymi może się dzielić z pierwszej ręki. Krzysiek Hołowczyc zna się na zarządzaniu ryzykiem, bo robi to przed każdym zakrętem. I kiedy staje przed salą pełną kardiochirurgów, podejmujących ryzyko przy każdej operacji, to oni z zainteresowaniem słuchają jego opowieści, bo mogą ją odnieść do swojego świata. Znaleźć w niej inspirację, inny punkt widzenia. To jest z grubsza filozofia działania Powerspeech.pl. Konkrety. Narzędzia. Doświadczenia. Wnioski. A nie puste, motywacyjne pompowanie, taka mentalna sterydoterapia, którą uprawia rosnąca liczba luminarzy o coraz bardziej znanych nazwiskach.

Pomaga bycie znanym?

- Tak ogólnie?

Nie ogólnie, nie pytam, czy pomaga w sklepie ominąć kolejkę.

- Za książkę musiałem zapłacić.

Czyli w księgarni nie pomaga.

- Było też zaskoczenie w oczach pani, że człowiek z pasma śniadaniowego czyta książki...

Może myślała, że to na prezent.

- Albo że zainwestowałem 60 zł, żeby dziennikarz "Logo" napisał, że Prokop czyta książki.

Nie wiem, czy czyta. Na razie kupił.

- I pewnie po wywiadzie niepostrzeżenie odda, bo zostawił sobie paragon.

Kończąc dygresję: czy na takich spotkaniach pomaga bycie znanym?

- Różnie. Czasami wzbudza nieufność: "A, to jest ten dryblas, który ma kolorowe skarpety i mówi różne średnio śmieszne rzeczy, smażąc kotlety o poranku. Co on może wiedzieć o zabijaniu?".

- To jest filtr postrzegania mojej publicznej postaci, jeden z wielu, przez który czasami muszę się przebić. Ale czasami działa zasada opisana przez psychologię, że ktoś ładny, znany i zadbany uznawany jest za bardziej godnego zaufania. Skoro występuje w telewizji, to pewnie wie, co mówi.

- Poza tym, nie oszukujmy się, dla ludzi, którzy zapłacili pieniądze i zaprosili znanego gościa na imprezę firmową, liczy się również efekt celebrycki: "Popatrz, Jaśka, jak on wygląda na żywo. Chłopak taki duży, a w telewizji wydaje się mniejszy". Biorę to wszystko pod uwagę. Ale gdyby to, co mam ludziom do przekazania, nie broniło się merytorycznie, to taka informacja szybko trafiłaby na rynek. Marketing szeptany ma największe znaczenie w tym środowisku. Gdybym się wyłożył choćby raz czy dwa, to nie byłoby kolejnych zleceń. A tymczasem na ich brak nie narzekam.

A nie bywa tak, że ktoś mówi: "panie Marcinie, pan sobie temat wybierze", bo tak naprawdę zależy mu na znanym Prokopie, a nie powerspeechu?

- "Żona pana lubi, to ja bym chciał, żeby pan przyjechał". Oczywiście, zdarzają się takie sytuacje.

I co wtedy robisz?

- Zakładam, że oprócz gościa, który ściągnął mnie z powodu takiej motywacji, będzie cała sala ludzi, których żony mnie nie lubią, i sama moja obecność nie jest powodem, żeby mnie oklaskiwać oraz wytrzymać 45 minut w moim towarzystwie. Nie traktuję tego w żaden sposób ulgowo. Nie przychodzę i nie mówię "Siema, siema, już jestem. Chcecie na mnie popatrzeć, porobić zdjęcia, jestem do waszej dyspozycji". Poza tym nie jestem białym misiem z Krupówek, nie lubię, kiedy ktoś mnie tak traktuje. Znacznie bardziej cenię sobie sytuacje, w których ktoś mnie rozpoznaje i podchodzi, żeby normalnie pogadać, niż kiedy widzę zombiaka biegnącego w moim kierunku z aparatem fotograficznym w wyciągniętej ręce, z hasłem: "muszę zrobić selfie, bo żona mnie zabije". To jest jeden z tych przedziwnych argumentów, którymi ludzie tłumaczą przemożoną potrzebę zrobienia selfie. Ktoś ostatnio nawet rzucił hasło: "ja muszę zdjęcie z panem, bo mam chorą matkę". No, ale moje zdjęcie nie uzdrawia matek...

Kwadrat w "Fakcie" uzdrawia.

- Oraz medalik z Dorotą Wellman.

I w końcu robisz sobie to selfie?

- Jestem dobrze wychowany, więc się grzecznie uśmiecham do obiektywu, ale w duchu myślę sobie, że jestem dla tych ludzi myśliwskim trofeum, które upolowali swoją komórką i będą się mogli tym faktem pochwalić przed znajomymi. Mam poczucie, że to nie ma nic wspólnego z chęcią poznania mnie. Równie dobrze mógłbym być dla nich postacią wyciętą z tektury.

Tematem twoich spotkań jest też biznes. Ale ty nie jesteś biznesmenem...

- Jestem jednocześnie sprzedawcą, marketingowcem i produktem. Żeby skutecznie robić to, co robię, żeby kreować i wykorzystywać możliwości, które mój zawód niesie ze sobą, żeby umieć zarządzać wieloma procesami z tym związanymi, nie da się nie być biznesmenem. Dodatkowo jestem po studiach biznesowych, co pomaga to wszystko usystematyzować.

Powiedziałeś, że jesteś swoim produktem. Ale ludzie telewizji mają pecha, że polaryzują, mają fanów, ale i hejterów. Ty jesteś jedną z nielicznych osób bardzo znanych...

- ...jak papież i Obama. To był żart. Tu się napisze śmiech w nawiasie.

...które nie mają takiego negatywnego odbioru. Telewizja śniadaniowa może być samobójcza, ale tobie udało się utrzymać pozytywny image, nie stałeś się jedynie panem z telewizji. Pracowałeś nad tym?

- Skoro zmuszasz mnie do autoanalizy... myślę, że w utrzymaniu pozytywnego odbioru pomaga mi szczerość. Nie udaję nikogo, nie kreuję żadnej postaci. Mówię to, co myślę. Po drugie, mam duży dystans do tego, co robię. Bawię się tym. A jednocześnie wiem, że prawdziwe życie jest poza telewizją i show-biznesem. Po trzecie, lubię ludzi. Oczywiście jeśli nie traktują mnie jak misia z Krupówek. Parafrazując Świetlickiego - jestem człowiekiem przysiadalnym.

Tu kolegom z "Playboya" muszę pogratulować wywiadu, bo powiedziałeś im w 2008 r.: "Jestem jak musująca, pomarańczowa pastylka, która wrzucona do szklanki o dowolnym kształcie, wypełnia ją swoją barwą. Takim trochę telewizyjnym Zeligiem. Potrafię się dopasować do każdej konwencji, jednocześnie nadając jej swój styl". Ładne.

- Najwyraźniej załapali się na wyjątkowo błyskotliwy moment mojego życia. Przepraszam, że dziś cię zawodzę, ale jest jesienny poranek, właśnie odwiozłem w korku dziecko do szkoły i nie jadłem śniadania, więc bębenek w rewolwerze elokwencji jest jeszcze trochę przytarty. W sumie to nie pamiętam za dobrze tamtego wywiadu, co jeszcze nagadałem?

Rozumiem, że nie masz kolekcji swoich wywiadów, które czytasz co drugi dzień.

- Nie kolekcjonuję siebie, bo to by się ocierało o autoerotyzm, a Hołownia mówi, że to grzech. Słowa, które zacytowałeś, dziś brzmią dla mnie obco. Nie wszedłbym w każdą rolę, dość precyzyjnie filtruję pojawiające się propozycje. Rzeczywiście kiedyś byłem mniej wybredny i bardziej łapczywy, nie tylko na honoraria, ale też na nowe doświadczenia. Chciałem się sprawdzić w różnych programach telewizyjnych, radiowych, pochodzić w różnych medialnych butach. A teraz po prostu wiem, co mi lepiej wychodzi, a do czego się nie nadaję. Nie jestem już szczeniakiem z ADHD, tylko lekko wyliniałym dogiem, który lubi sobie poleżeć i popatrzeć na rzeczywistość, zamiast biegać za laserowym wskaźnikiem, którym ktoś mu wodzi po ścianie. Nie wiem, czy to porównanie zniesie konkurencję z pomarańczowa pastylką, ale jak widzisz, staram się...

Specjalnie dla "Logo".

- Utoczyłem kroplę błyskotliwości.

Użyłeś słowa "łapczywość".

- Napisz w nawiasie "śmiech".

Nie wywiniesz się od odpowiedzi. Koledzy dziennikarze namiętnie pytają cię o pieniądze. Pojawia się często kwestia prowadzenia przez ciebie imprez i zarabiania, a ty się tłumaczysz.

- Odpowiadam na pytania, bo "tłumaczenie się" brzmi, jakbym coś musiał. Gdybym nie chciał o tym mówić, to powiedziałbym ci "wal się". A ty spisując, zamieniłbyś to na "odejdź, zły człowieku".

Nie irytuje cię gadanie o pieniądzach?

- Zależy kto pyta i z jaką intencją. Jeśli szukający sensacji redaktor populistycznego tabloidu, próbujący moim kosztem rozhuśtać niezdrowe emocje wśród ludzi, którzy zarabiają tysiąc pięćset miesięcznie, to mówię mu: "odejdź, zły człowieku". Jeśli natomiast gadamy poważnie i na pewnym poziomie, to nie ma złych pytań. Jeśli chodzi o pieniądze, to nigdy nie ukrywałem, że jednym z moich celów jest zbudowanie w życiu ekonomicznej niezależności. Jednym ze sposobów na to zawsze była oszczędność. Akumulowanie i pomnażanie kapitału, a nie rozpieprzanie go na luksusowy lajfstajl. To, że paru medialnych głąbów z takiej rozmowy zrozumiało jedynie przekaz "Prokop jest skąpy", czym nie omieszkali podzielić się ze swoimi czytelnikami, jest dla mnie tylko powodem do współczucia, a nie irytacji. Irytują mnie tylko sugestie, że coś mi spadło z nieba...

I tak masz dobrze, bo gdybyś był kobietą, toby podejrzewali, że się z kimś przespałeś.

- Też mogą mnie o to podejrzewać. Wiadomo, że w naszym środowisku płeć ani orientacja nie mają większego znaczenia. Ale bawią mnie opowieści, że ktoś coś mi załatwił z powodu rzekomych rodzinnych koligacji. Mówią mi czasami, żebym pozdrowił mamę Krystynę Prokop, która pracuje w TVP i jest podobno kimś ważnym, ale ja nawet nie znam tej osoby. A koszykarz Cezary Prokop nie jest moim ojcem.

Gdybym był z portalu plotkarskiego, miałbym tytuł: "Marcin Prokop nie przyznaje się do rodziców".

- Tak! Oraz: "nie zaprzecza, że jest gejem". Bo przecież powiedział, że nie ma znaczenia, kto z kim śpi.

Dwa hity.

- Jakbyś to jeszcze rozłożył na kilka dni, umiejętnie podkręcając newsa cytatami z nieistniejących "osób blisko związanych z TVN", to byś miał taką klikalność, że wszyscy by ci gratulowali.

I trzeciego dnia komentarz Doroty Wellman: "znam Marcina, nie jest gejem".

- Przydałaby się jeszcze próba wykreowania konfliktu z Jarosławem Kuźniarem. A, nie, to już się dzieje. Podobno się nienawidzimy, bo kilka odcinków "DDTVN" z jego udziałem obejrzało parę tysięcy osób więcej niż z moim. Cholera, coś takiego zdarzało się regularnie, kiedy prowadzącym był Robert Kantereit, a mimo to pies z kulawą nogą się tym nie interesował. Może Kuźniar sam pisze na ten temat donosy do mediów? No, to teraz już przynajmniej wiem, za co go nienawidzę.

Kończymy dygresję. Ile zawdzięczasz szczęściu?

- Tyle samo co umiejętności pomagania szczęściu. W życiu wielu osób pojawiają się rozmaite okazje i szanse, jak nagle uchylone drzwi. Większość reaguje na to strachem, że będzie przeciąg i porozrzuca im kartki na biurku, które tak ładnie sobie przez lata poukładali. A potem narzekają, że nie mają szczęścia. Natomiast ja zawsze przez takie drzwi wchodziłem, a czasem nawet je wyważałem, bo chciałem zobaczyć, co jest w pokoju za nimi.

Pamiętasz taki kluczowy moment w twoim życiu?

- To było w czasach, kiedy próbowałem pracować w banku, choć zupełnie tam nie pasowałem. I nagle pojawia się w "Machinie" - magazynie, którego byłem wierny czytelnikiem - tekst o moim ulubionym zespole Suede. Słaby tekst. Napisałem więc polemiczny list do redakcji, punktując merytoryczne błędy.

- Po dwóch tygodniach w domu dzwoni telefon. Grzegorz Brzozowicz, zastępca naczelnego, mówi: "Widzę, że jesteś jednym z tych młodych cwaniaków, którym się wydaje, że pozjadali wszystkie rozumy, tak? Skoro jesteś takim kozakiem, to może sam coś napiszesz, zamiast tylko krytykować innych?". No to napisałem. Recenzję płyty Stiff Little Fingers. Była na tyle dobra, że poszła do druku.

Czyli zadebiutowałeś w "Machinie"?

- Niezupełnie. Pierwszy tekst podpisany moim nazwiskiem pojawił się kilkanaście lat temu w "Gazecie Wyborczej". W ramach akcji "Młodzi końca wieku", gdzie nawoływano, żeby opisać swoje doświadczenie pokoleniowe. Kojarzysz to?

Tak, bo ja już wtedy pracowałem w "Wyborczej" od dwóch lat.

- A wyglądasz na młodszego.

Dziękuję! Ja też ci parę miłych rzeczy powiedziałem.

- Równowaga to podstawa. Paweł Wujec opiekował się tą akcją i nawet pochwalił mój tekst. Wcale mi wtedy nie zależało, żeby zostać dziennikarzem. Po prostu dowiedziałem się, że za wydrukowane teksty płacą normalne honorarium, a ja byłem akurat spłukany, nie miałem za co wyjechać na wakacje. Postanowiłem więc spróbować. Udało się, więc jakiś czas później napisałem w ramach tej samej akcji drugi tekst, tylko pod zmienionym nazwiskiem. Opisałem kompletnie inne, tym razem zmyślone doświadczenie pokoleniowe. I też wydrukowali oraz zapłacili. Można powiedzieć, że to było moje pierwsze, praktyczne ćwiczenie z tego, jak łatwo manipulować mediami. Ale wakacje były zacne. Dziękuję, "Gazeto", że to sfinansowałaś.

Przekażę kolegom.

- Tylko żeby nie chcieli zwrotu pieniędzy! Natomiast pierwszym tekstem stricte dziennikarskim była wspomniana recenzja w "Machinie". Od niej wszystko się zaczęło. Pojawiły się kolejne zamówienia i z czasem zostałem regularnym współpracownikiem "Machiny". Wciąż jednak kurczowo trzymałem się banku, bo przyszłość w roli dziennikarza wydawała mi się przerażająco niepewna. Zwłaszcza po tym, jak po raz pierwszy zobaczyłem w redakcji Pawła Dunina-Wąsowicza, wyśmienitego dziennikarza i późniejszego odkrywcę Doroty Masłowskiej, którego wyobrażałem sobie jako świetlistego półboga o białych zębach, a zastałem tęgiego hipisa o wyglądzie bezdomnego, przyklejonego do niemożebnie utytłanej klawiatury. Nie znałem wtedy Dunia, nie wiedziałem, że po prostu taką ma stylówę, wydawało mi się, że to wszystko z dziennikarskiej biedy i nie chciałem tak skończyć. Chciałem być Gordonem Gekko w lśniącym garniturze!

- Ale ostatecznie przeznaczenie wygrało. Rzuciłem bank, wszedłem w media. A potem zadziałał efekt kuli śnieżnej. Kolejne odsłony moich aktywności były skutkiem poprzednich, a ja ochoczo brałem wyzwania na klatę, nawet jeśli obiektywnie nie byłem na nie gotowy. Dlatego szybko poznałem również smak porażki. Bo jeśli naczelnym kultowej gazety zostaje średnio doświadczony, choć przebojowy, 23-letni dzieciak, to nie może z tego wyniknąć nic dobrego. To ja byłem tym, który zamykał "Machinę". Pismo wywaliło się nie tyle przez moje błędy, ile przez wprowadzony wówczas zakaz reklamy papierosów i alkoholu, co stanowiło większość przychodów, ale i tak odczułem to jako osobistą porażkę. No, ale przełknięcie takiej żaby, jak upadek pisma, jednocześnie zbudowało moją odporność na kolejne niepowodzenia.

W czasie swoich powerspeechów opowiadasz właśnie takie historie? O "Machinie" i o drzwiach?

- Nie za każdym razem, ale staram się mówić obrazowo. W dobie opisywania świata za pomocą internetowych memów trzeba umieć ubierać myśli w łatwo przyswajalne, metaforyczne formy.

Takie jak drzwi...

- ...okna i inne otwory. Ale przede wszystkim dużo na powerspeechowych spotkaniach pracuję na konkretnych przykładach. Opowiadam sytuację i mówię, co z niej wynika, jaka z niej płynie nauka, morał.

- Chociażby historia o zamykaniu "Machiny". Przeszedłem całą drogę, od bycia czytelnikiem poprzez zostanie korespondencyjnym współpracownikiem, szefem działu promocji, wicenaczelnym i naczelnym, a skończyłem jako dyrektor generalny wydawnictwa, który na własnej skórze przekonał się, czym zajmuje się syndyk masy upadłościowej. Łatwo to ubrać w opowieść pod tytułem "polski sen". Miałeś, chamie, złoty róg, ostał ci się ino sznur. Taka historia jest też świetnym punktem wyjścia do wykładu o zarządzaniu porażką i konkluzji, że każda z nich przybliża cię do celu, jeśli umiesz wyciągać właściwe wnioski z popełnionych błędów.

- Gdybym ci powiedział samą puentę, to brzmiałoby to jak truizm wyjęty z książki motywacyjnej jakiegoś drugoligowego autora o mądrze brzmiącym nazwisku, najlepiej z przedrostkiem "dr". Natomiast jeśli opakuję tę konkluzję w konkretny kontekst z mojego życia, to wydaje mi się, że nabiera ona zupełnie innej mocy.

Bo konkretny przypadek ludzie mogą przeanalizować i porównać do swoich wyzwań?

- Bingo. Jest jeszcze jedna rzecz - większość ludzi wyznaczających sobie cele wie, CO generalnie należy po drodze do nich zrobić, ale nie wie JAK. I naszą rolą jest znalezienie odpowiedzi na to "jak". Sprzedanie konkretnych recept i danie narzędzi, a nie pompowanie samooceny za pomocą hipnotyzujących zaklęć w stylu "jesteście wspaniali, jesteście doskonali, możecie wszystko, odpowiedź jest w was". Może to na niektórych działa, ale osobiście mam w sobie za dużo przyzwoitości, żeby ludziom bewzstydnie wciskać taki erzac religii, przy okazji masując głównie swoje ego i wynosząc siebie do rangi fałszywego autorytetu.

- A propos autorytetów, przypomniała mi się anegdota, którą opowiadał kiedyś Jacek Walkiewicz. Mówił, że zawsze miał kłopot ze zmotywowaniem się do porannego wstania i wzięcia się do roboty. I jako wielbiciel Władysława Bartoszewskiego mówił sobie: "Jacek, wstawaj, rusz dupę, jest godzina 7.30, Władysław Bartoszewski pewnie już wstał". Tak się przez wiele lat nakręcał. Kiedyś wreszcie spotkał Bartoszewskiego i powiedział mu, że motywuje się w ten sposób. Na co Władysław Bartoszewski się zasępił, pokiwał głową i powiedział: "Wie pan, panie Jacku, ale ja sobie lubię, cholera, długo pospać".

Mogę z czystym sumieniem wstawić drugi "śmiech".


Marcin Prokop - ma 38 lat. Warszawiak z urodzenia. Bankowiec z wykształcenia. Dziennikarz, prezenter i konferansjer z powołania. Jedna z najbardziej lubianych osobowości polskich mediów. Przed kamerą jest swobodny jak jastrząb w przestworzach, jak kozica na wierchach, jak orka w oceanie. Swoim doświadczeniem od jakiegoś czasu dzieli się z ludźmi w ramach nowego biznesu - agencji mówców Powerspeech.pl, gdzie razem z nim inspirują, motywują i doradzają m.in. Szymon Hołownia, gen. Roman Polko czy Krzysztof Hołowczyc.

Autor kilku książek, w tym ostatniej, dla dzieci - "Jego wysokość Longin".

EndFragment


Comments


bottom of page